Przyjechaliśmy na jakiś inny dworzec, który niestety nie był podpisany. Próbując dowiedzieć się gdzie się znajdujemy i gdzie na mapie jest to miejsce bardzo sie natrudzilismy. Okazało się że to jest o wiele trudniejsze od zapytania "jak dotrzeć do" bo wszyscy myśleli że właśnie o to pytamy!!
W końcu jakimś zbiegiem okoliczności dowiedzielismy się gdzie wylądowaliśmy i wtedy spokojnie poszliśmy oglądnąć miejscowy tłoczny targ - taki z piekarniami, plackarniami, mięsnym na straganie (żółte nóżki kur) i gruzińskim miodkiem i jogurtem "od baby".
Nasz couchsurfer David obiecał nam że będziemy się jeszcze za darmo u niego przespać ale do popołudnia musimy sobie jakoś poradzić bez jego pomocy (chodziło oczywiście o nasze megaplecaki). Poszliśmy więc na drugi brzeg Kury zwiedzić nową Katedrę, przeszliśmy się obok obstawionego policją Pałacu Prezydenckiego, Marianishwili.
Po południu byliśmy w siarkowych łaźniach i na murach nad miastem (koło Ogrodu Botanicznego nad łaźniami) a wieczorkiem poszliśmy do naszej ulubionej restauracji a na następny dzień mieliśmy ambitne plany, w końcu to ostatni dzień w Gruzji.
Noc byla piękna, gwieździsta i ciepła. Ranek mokry.
Mżyło ale mimo to wybraliśmy się w poszukiwaniu kilku pamiątek a potem pojechaliśmy zobaczyć jezioro Żółwie (Lake Kutsba) na szczycie wzgórza i Muzeum Etnograficzne. Niestety zanim tam dotrzeliśmy zaczęło juz padać, przez całą naszą podróż nie trafiliśmy na deszcz więc nie wzięliśmy nic ochronnego. Doszliśmy do Muzeum i postanowiliśmy chociaż je zwiedzić. Niestety zwiedzaliśmy bez przewodnika a w takim wypadku chaty są pozamykane więc siedzielismy pod strzechami na gankach. Hmm nie chcę tu umniejszać chatom gruzińskim ale chaty jak chaty. Dotarliśmy do restauracji a że pora była obiadowa, mieliśmy jeszcze jakieś lari do wydania więc się skusiliśmy na najtańsze jadło czyli - no oczywiście chaczapuri. Do tego lobio - takie pyszne że zjadłam prawie całą miskę (chyba nigdy nie zjadłam na raz tyle fasoli). No i ruszyliśmy w droge powrotną - pod mapą Tbilisi, która łaskawie rozpadła się dopiero koło przystanku :)
Kiedy pożegnaliśmy Hostel Davida (dziś już Walker Hostel) i stanęliśmy na przystanku (oczywiście był to niewłaściwy przystanek i w popłochu musieliśmy dotrzeć na dobry) lunęło jak z cebra. Tbilisi zaczęło płakać za nami (chyba troche za wcześnie). Całą noc lało. Wyspaliśmy się na lotnisku i o 6:40 siedzieliśmy w samolocie powrotnym. Ta podróż minęła nam szybciej, nie dość że zmiana czasu była na naszą korzyść to mieliśmy zapas jedzenia i wiedzieliśmy że w Rydze wypijemy co najwyżej herbatkę, za 5 dolców.
Powroty jak zwykle są dziwne, jakby dostało się obuchem w głowę. Tak też czuliśmy się kilka dni. Teraz przyszła pora na wspomnienia.
P.S. Już po wyjeździe znalazłam bardzo fajną stronę o Gruzji, w szczególności o trekingu w górach http://highlander.ge/