Kupilismy kartę na komunikację (metro, marszrutki miejskie), naładowaliśmy i znaleźliśmy się w otchłaniach tbiliskiego metra - tak głębokiego jeszcze nie widziałam! Schody suną z zawrotną prędkością.
Apropos karty, ładuje się ją w specjalnych urządzeniach bądź u pani w okienku w metrze.
No i dotarlismy metrem na sławny Didube - plac skąd odjeżdżają marszrutki poza Tbilisi (oprócz tego jest jeszcze inny dworzec ale tam nie dotarliśmy). Naprawdę żeby się tu zorientować.....Część marszrutek ma kasy, część nie i płaci się u kierowcy, jedno jest pewne żeby dotrzec do waszej marszrutki trzeba kogoś zapytać, może was odprowadzą a może wskażą kierunek ale sami raczej nie dotrzecie.
Dotarliśmy do busika, zmieściliśmy się z bagażami na kolanach (raczej powinny być na podłodze, pod siedzeniami bądź na dachu, podróżuje się ze wszystkim - serem, arbuzami, mięsem, beczkami i oponami). W Mcchecie było okropnie upalnie, doszliśmy do Katedry, pospacerowalismy dookoła, potem po miasteczku ale na wejście na widoczny na wzgórzu kościółek nie mieliśmy sił. Wrócilismy do Tbilisi, znaleźliśmy autobus do Barisaho i zaczęlismy oczekiwanie.
Bus do Barisaho był większy, ale znajdowały się w nim już arbuzy, ziemniaki i inne takie a także sporo ludzi. Zajęliśmy miejsca i Grzesiek poszedł szukać kasy. W kasie pani nie chciała sprzedać biletu, no to poszedł do kierowcy, kierowca tez nie chciał... hmmm o co chodzi? Do dziś nie jesteśmy pewni ale prawdopodobnie wszystkie miejsca były już wykupione i zostały stojące, o których decyduje kierowca a może są bezpłatne? Nikt nie upomniał się o miejsca - na szczęście - i pojechaliśmy. Wesoły był to autobus- lało się piwo, kilka dziewczyn zostało obdarowanych lodami, wędrowały śliwki i cukierki - myśleliśmy że wszystkie busy tak wyglądają! A jak wrzało od rozmów!! I nam choć ciężko było z rosyjskim jakoś udało się porozmawiać. Dowiedzielismy się,że w Chwesuretii do której zdążaliśmy jest jakieś religijne święto. Następnego dnia zobaczylism przygotowanie - baran wieziony na dachu dżipa, byczek na przyczepie no a potem już strugi krwi.
Należy dodać że bus do Barisaho jedzie tylko kilka razy w tygodniu więc najlepiej dowiedzieć się wcześniej wszystkiego w informacji turystycznej.
Dojechaliśmy do Korhy i tam rozłożyliśmy się z namiotem. Niestety ugotować nic się nie dało bo w Tbilisi na Mickiewicza powiedzieli nam że już butli z gazem nie kupimy nigdzie w Gruzji, co najwyżej możemy wypożyczyć gdzieś w Kazbegi. No i zostaliśmy bez, jednak zamiast tego rozpalaliśmy ogniska i piekliśmy sobie kiełbaski, ser, chlebek, gotowaliśmy herbatę.
Apropos zaopatrzenia gruzińskiech sklepów, co to karimata też nie wiedzą, i nie uświadczysz takiego cudu w Gruzji (na szczęście tu jeszcze wędrowały razem z nami :). A poza tym w Tbilisi znaleźliśmy jeden supermarket - niedaleko głównej ulicy ale widać go dopiero od zaplecza. Większość sklepów ma taki sam asortyment i nie dajcie się nabrać na to że jeżeli macie większy wybór to jest to lepszy sklep - możecie się natknąć na stare produkty bo większość ludzi kupuje na targach.